Historia Choroby

Pewnego grudniowego poranka 2009 r. obudziłem z potwornym bólem w lewej łydce stwierdziłem jednak, że jest to skutek wytężonych treningów i nie ma powodów do jakichkolwiek obaw. Po tygodniu ból nogi ustąpił, jednak po Sylwestrze powrócił ze zdwojoną siłą. Zaniepokojony udałem się do lekarza rodzinnego, który przepisał mi zastrzyki przeciwzakrzepowe i leki, które przyniosły ulgę, jednak pod kolanem w górnej części łydki wyczuwałem zgrubienie uniemożliwiające całkowite zginanie nogi w kolanie. Za namową rodziny udałem się także prywatnie do lekarza Flebologa,  zajmującego się problematyką żył, ponieważ istniało podejrzenie zakrzepowego ich zapalenia. Po konsultacji i badaniu Dopplerowskim (usg  naczyń) wszystko wskazywało na  Torbiel Beckera (cysta powstająca w wyniku uszkodzenia tylnej ściany torebki stawowej), więc zostałem skierowany na konsultację ortopedyczną. Na wizycie pan doktor wykonał nakłucie i stwierdził, że objawy nie wskazują na torbiel a na krwiaka pourazowego spowodowanego pęknięciem naczynia. Otrzymałem stosowne leki, maści itp. które miały spowodować wchłonięcie się krwiaka. Dostałem również skierowanie na badanie USG, aby potwierdzić tę diagnozę.
W lutym 2010 r. wykonano badanie USG, które wykazało zmianę o wielkości 9 x 6 x 15 cm . Lekarz, kiedy je wykonywał zbladł i wymownie zapytał… „od kiedy pan to ma?”. Stwierdził podczas badania, że ta lita zmiana może odpowiadać krwiakowi, lecz nie można wykluczyć zmiany nowotworowej i prosto z badania zaprowadził mnie obok do gabinetu onkologicznego! Oblał mnie zimny pot! W owym czasie moje pojęcie o lekarzu onkologu było czystą teorią, nigdy nie miałem z nim styczności i jak większości ludzi do tamtej pory wydawało mi się, że wizyta w takim gabinecie to wyrok śmierci. Onkolog obejrzał badanie i na cito skierował mnie na badania tomografem komputerowym, aby wykluczyć najgorsze.
Czas oczekiwania na tomograf, a potem na jego wynik był traumą - od tego zależało moje życie, które w porównaniu do tego co miało nadejść do tej pory było sielanką. Po wynik szedłem jak na ścięcie, jednak po odczytaniu wyników kamień z serca! „Obraz Tomografii przemawia za wyrzepionym krwiakiem”. Z wynikiem udałem się ponownie do ortopedy, który do stosowanych leków dodatkowo zlecił zabiegi fizjoterapeutyczne, które miały przyspieszyć wchłonięcie się zmiany. Stosowanie maści na bazie heparyny i zabiegi nie przynosiły rezultatów. W między czasie ból się nasilał, a „krwiak” powiększał się z dnia na dzień. Po kolejnych konsultacjach zostałem skierowany do chirurga naczyniowego na konsultacje. Chirurg dodał kolejny zabieg do tych, z których już korzystałem i stwierdził, że jeśli to nie pomoże należy krwiaka usunąć operacyjnie.
W okolicach Świąt Wielkiej Nocy zacząłem mieć problemy z płynnym chodzeniem, a ból był tak silny, że nie byłem wstanie zmrużyć oka, a środki przeciwbólowe nie skutkowały. Po świętach udałem się ponownie do chirurga po skierowanie na zabieg operacyjny, bo nie byłem już wstanie dłużej wytrzymać. Guz miał już wielkość 28 cm. W szpitalu w gabinecie przyjęć lekarze, gdy obejrzeli moją nogę przerazili się niemniej niż lekarz na badaniu USG. Usłyszałem – „pojedzie pan na konsultacje do Centrum Onkologii do Warszawy, aby wykluczyć nowotwór”. Jaki nowotwór? Jakie centrum? Jaka Warszawa? Przecież to krwiak - miałem wyniki badana tomografu -najdokładniejszego narzędzia dostępnego współczesnej medycynie?! Tego, co dalej do mnie mówili już nie pamiętam, bo siedziałem tam już blady oblany potem i nieobecny.
W ciągu kilku dni pojechałem do Warszawy na konsultację, lekarz zlecił biopsję i skierował mnie z powrotem do szpitala w Zielonej Górze celem jej wykonania. W między czasie dowiedziałem się, że pozytywnie przeszedłem proces rekrutacji do jednego z banków i po świętach miałem zgłosić się do pracy. Jednak zamiast na dwutygodniowe szkolenie w Spa w Warszawie, trafiłem na oddział chirurgii w szpitalu wojewódzkim w Zielonej Górze. Dwa tygodnie w szpitalu, dwie operacje pod pełną narkozą i oczekiwanie na wynik biopsji guza. Kiedy zgłosiłem się po wynik okazało się najgorsze! Mięsako – tłuszczak - szóstka w totka w rankingu złośliwości nowotworów, jeden przypadek na kilkadziesiąt tysięcy i właśnie trafiło na mnie. Rozpoczęła się walka z czasem, aby jak najszybciej znaleźć się w Centrum Onkologicznym w Warszawie i rozpocząć leczenie, które miało uratować moje życie.
W końcu udało mi się dostać na oddział w klinice nowotworów tkanek miękkich i kości. Szybkie konsultacje specjalistów, badania stwierdzające brak przerzutów i decyzja o chemioterapii. Pozwolę sobie ominąć szczegóły chemioterapii, bo tylko osoba,  która doświadczyła tego typu leczenia jest wstanie zrozumieć, co to znaczy przez to przejść. W Warszawie zlecono trzy siedmiodniowe chemie w dwutygodniowych odstępach pomiędzy którymi wracałem do domu. Guz po pierwszej chemii nieco się zmniejszył i ból ustąpił, jednak po drugiej zaczął znów rosnąć, a ból się nasilił. Lekarze podczas jednego z obchodów oznajmili, że dalsze leczenie chemią nie przyniesie rezultatu i muszę zgodzić się na amputację nogi powyżej kolana, jeśli chcę żyć. Jeden z nich wyciągnął z kieszeni długopis i od tak pokazał mi miejsce, w którym mi ja amputują.
Ciężko ubrać w słowa to co się w takich momentach czuje… O ironio losu, gdy szedłem na usunięcie „krwiaka” do szpitala moim wielkim zmartwieniem było to, czy blizna po jego usunięciu będzie bardzo widoczna. Teraz dowiaduje się rzeczy, której nie spodziewałbym się usłyszeć w najgorszym scenariuszu mojego życia. Jednak wtedy czułem chyba już tylko obojętność i myślałem tylko o tym, żeby w końcu przestało boleć, a reszta w rękach Boga, do którego w między czasie zdarzyło mi się setki razy modlić i chyba jeszcze więcej razy go przeklinać, za los jaki mi zgotował. Zabieg wyznaczono na 17.06.2010 r.
Po drugiej chemii, gdy w domu oczekiwałem na kolejny wyjazd, podczas codziennej zmiany opatrunku doszło do krwotoku z rany pooperacyjnej. Wezwana karetka zabrała mnie do szpitala, a tam konsternacja czy dokonać amputacji w Zielonej Górze, bo życie jest zagrożone czy transportować mnie do Warszawy i tam dokonać zabiegu. Po konsultacjach z Warszawą zapadła decyzja o transporcie lotniczym do Centrum Onkologii, gdzie zespół lekarzy już czekał na bloku operacyjnym. Jednak „to tylko nasza Polska” i okazało się, że z przyczyn technicznych transport lotniczy jest niemożliwy. Zadecydowano o transporcie karetką następnego dnia. Do Warszawy jechałem w 35 stopniowym upale, na miejsce dotarłem z 40 stopniową gorączką. Lekarze od dwóch dni byli postawieni w stan gotowości, i gdy tylko przekroczyłem próg szpitala dowiedziałem się, że za 3 godziny mam operację.
O godzinie 21:00 pierwszego dnia mistrzostw świata w piłce nożnej rozpoczął się zabieg. Po północy już było „po wszystkim”. Ból którego doświadczyłem po wzbudzeniu się z narkozy był tak niewiarygodny, że mdlałem a morfina i środki przeciwbólowe jedynie lekko go łagodziły. Kilkunastodniowy pobyt w szpitalu i ból, ból, ból - to jedyne co pamiętam. Przesunięcie się na łóżku o kilka centymetrów w jedną bądź drugą stronę było wyzwaniem, do którego zbierałem w sobie siły czasem przez kilkadziesiąt minut. Następnie wypis ze szpitala, powrót do domu i kolejna niepewność w oczekiwaniu na wyniki badań, czy w miejscu cięcia nie ma komórek nowotworowych. W między czasie rozpocząłem załatwianie formalności związanych z rentą i przyznaniem grupy niepełnosprawności. Na szczęście okazało się, że „na marginesach cięcia nie stwierdzono zmian”, jednak z dalszej chemioterapii, którą z reguły stosuje się u pacjentów jeszcze przez rok po zabiegu zrezygnowano, ponieważ na ten rodzaj nowotworu nie działa.
Po powrocie do domu rozpoczął się powolny proces powrotu do równowagi fizycznej, a przede wszystkim psychicznej. Pomimo, że nie wyszedłem z tego bez szwanku i jest mi bardzo ciężko wykonywać codzienne czynności,  które dla zdrowego człowieka są błahostką, to cieszę się, że żyję. Jestem żywym przykładem tego, że determinacją można przenosić góry i pokonać każdą przeciwność losu. Wszakże nadzieja zawsze umiera ostatnia…